piątek, 18 listopada 2011

Colourful knit is the new goretex.


Zdjęcie i podpis, będący moim dzisiejszym tytułem, znalazłam na Kopenhaga Cycle Chic. Ja też tak jeżdżę na rowerze, na mojej pięknej Gazelle. W naszym kraju mało jest cyklistów nie obawiających się ładnego stroju na przejażdżce. Moje buty na obcasach, spódnice i torebki w przednim koszyku nieodmiennie budzą zdziwienie (bo raczej nie podziw) i okrzyki - to ty w tym jeździsz?
Owszem, jeżdżę. I zaraz pojadę po nową parę prymów do pasmanterii :) A taką chustę to sobie udziergam z jakiejś ślicznej skarpetowej włóczki - wielgachną. Zaraz, jak tylko skończę Winną i czapki. Proszę o rekomendacje włóczek w tysiącu kolorów :) Regia? Sportivo? Elian merino?

poniedziałek, 14 listopada 2011

Zadania na dziś

Po bardzo trudnym długim weekendzie spędzonym w pracy postawiłam dziś przed sobą trudne zadanie: wypocząć. W ramach tego wypoczynku zamierzam: dziergać w kawiarni, przy małej mlecznej; kupić mężowi "Triumf Endymiona", żeby mógł pożegnać się z ojcem de Soyą i Raulem Endymionem; przejść się spacerem zahaczając o znajomy second hand, w którym pytam zawsze o kłębki; usiąść spokojnie na tylnej części ciała (obecnie realizowane ^^); przygotować bardzo kolorowe bento na jutro, na trudny dzień w pracy. Roważam jeszcze opcję odkurzenia mieszkania, ale jakoś mi się nie pali. Nie założyłam rano soczewek i wcale nie widzę kocich kłaczków i żwirku na całej dostępnej powierzchni :)
I jeszcze paznokcie mam zamiar skrócić, bo wystają mi poza opuszek i przeszkadzają. I uszyć sukienkę lalce bym chciała. Hm... a może tak by poodkurzać dopiero po szyciu?
***
Rozpoczęłam dzierganie Multnomah, u mnie zwanej Winną. Kupiłam na allegro szetlandzką wełenkę w kolorze burgundzkiego wina i mam już kilka rzędów. Ale chyba muszę odłożyć chustę na rzecz czapki mężowskiej.
Moja Creamy Mara nosi się wspaniale. Jest ciepła, wspaniale podkreśla ramiona i linię pleców, to jedno z najbardziej kobiecych akcesoriów jakie znam poza czerwoną szminką. Nawet w pracy, jeśli mi zimno, zarzucam ją na ramiona. Czuję, że ten model powtórzy się jeszcze z lepszej jakościowo włóczki, w większym formacie.
P.S. Mam nową czerwoną szminkę. Avon Spicy Wine. Ciemna, czerwona, zimowo-jesienna. Robi piorunujące wrażenie na obserwatorach :)

piątek, 11 listopada 2011

Gotowa. Grzeje.

Mam tylko tyle czasu by pokazać zdjęcie i dać słowo, że noszę ją nieustannie w domu i poza nim.
Creamy Mara, bardzo łatwa chusta, przy której zadziwiająco dużo się nauczyłam :)

wtorek, 1 listopada 2011

Chusta i dynia

Wbrew blogowemu dyniowemu szaleństwu ja za dynią nie przepadam. Owszem, ich piękne kształty i kolory co roku mnie zachwycają, lubię też dyniowe pestki - ale sam smak tego warzywa mi nie odpowiada. Nawet w celu odczarowania kilka dni temu upiekłam dynię w dwóch wariantach - prowansalskim i orientalnym, ale większość zjadł z apetytem Mariusz. Ja skubnęłam grzecznościowo. Dla mnie jest to warzywo mdłe.


Dlatego resztę dyni - przerabiam na dżem własnego pomysłu. Połączyłam dynię, renety, dwie kwaśne pomarańcze i spory (naprawdę) kawałek świeżego imbiru. Dynia w trakcie obierania, krojenia i tarcia na wiórki miała melonowy zapach, dla mnie okropny, dla Mariusza śliczny i świeży. Teraz pachnie już lepiej, bo połączyły się smaki i zapachy. Niech się smaży. Mimo pomocy cioci wikipedii nie udało mi się ustalić gatunku. Najbliższa kolorem wydaje się być Hokkaido? Słoiczki w każdym razie gotowe, wymyte i wyparzone.

A na drutach Creamy, chusta moja pierwsza, która kompletnie mnie zaskoczyła. Udaje się! Wykorzystałam wzór o wdzięcznej nazwie Mara - z Ravelry, oczywiście. Robię z podwójnej wełenki zakupionej w secondhandzie (10,5 marki niemieckiej za motek!) która to wełenka ma ładny kremowy kolor i 450 m w 100 gramach. Niestety chusta nie będzie wielkości oryginału, ale taka jestem z siebie rada! Udało mi się opanować narzuty i tworzenie środka chusty; wprawdzie pierwsze rządki prułam kilka razy bo środkowe oczko mi wędrowało i dopiero zastosowanie dyscyplinujących markerów po obu stronach pomogło. Poradziłam sobie nawet z czymś, co nazywa się "kfb" - a wszystko dlatego, że zaczęłam do prostego francuskiego wzoru robić angielskie oczka zamiast zwykłych. I udało się! Obecnie jestem na etapie ściągaczowego zakończenia - drugiej sekcji, Przede mną jeszcze trzy cale robótki :) i koniec. Pranie, blokowanie i na plecy w zimny ranek! Jako rowerowy dodatek na jazdę do pracy będzie wspaniała :)


Markery mam zrobione własnoręcznie. Pierwszy komplet składał się z sześciu sztuk zrobionych z bursztynowego jadeitu - takie kropelki słońca, śliczne. A specjalnie do tej chusty zrobiłam sobie markery z rzecznych ciemnych pereł. Bardzo lubię ich miękką opalescencję...


Mam już wełenkę - z odzysku tym razem - na kolejną chustę. Ta oto mi się marzy - Multnomah. Uprasza się o wskazówki, chociaż robota korpusu nie jest skomplikowana. Bardziej brzeżek feathers and fans, ale i do tego dojdę, bo po wczytaniu się w schemat wydaje mi się, że opanowanie, spokój i czekolada pomogą :)
A na zakończenie - mój nowy - nienowy pomocnik. Knitting Bowl jako drugie życie nocnika :) Dodam, że bardzo szacownego nocnika z angielskiego fajansu, który przyjechał do mnie jako żarcik od mego Taty. I proszę - Mariusz wymyślił by go do tego celu używać, ja używam z powodzeniem, kłębki nie walają się po podłodze i tylko kot nie korzysta z geniuszu tego wynalazku. I wiecie co - od razu przypomina mi się Norwid i jego złośliwe "Tę urnę niosę ci w dni - napełń ją, Pani!"


***
Usmażyło się pięć słoiczków: teraz będę je studzić pod ręcznikowym okryciem :)

poniedziałek, 24 października 2011

Czapka dla córki prawdziwego komunisty :)

Czyli czapka z czerwoną gwiazdą. Moja Siostra zauważyła, że poznańskie poranki odbijają się niekorzystnie na stanie uszu, zatem czapka poleciała do niej dziś rano.
Czapka jest ze stuprocentowej wełenki, wzór z taniego akrylu.


A przy okazji - zobaczcie jaka piękna forma czapnicza :) Pożyczyła mi ją kiedyś taneczna Koleżanka i forma ta sprawdza się wyśmienicie :)
***
A na drutach obecnie chusta trójkątna dziergana francuskim prostym ściegiem. Możecie mi powiedzieć, o ile można naciągnąć robotę podczas blokowania?

niedziela, 16 października 2011

Co roku to samo...

To jak nawracająca choroba... Co roku o tej porze usiłuję od nowa nauczyć się robić na drutach. Oczywiście co roku po nieudanych rozmaitych i rozlicznych próbach rzucam wszystko po to, by kolejnej jesieni poczuć nieodpartą potrzebę "umienia".
W tym roku jest nieinaczej - przeglądałam leniwie różne śliczne rzeczy na ravelry i nagle poczułam, że muszę znowu spróbować. Sprułam kawałek zaczętego szalika, nabrałam na nowo oczka... i wydziergałam czapkę. Naprawdę! A wszystko dlatego, że zauroczył mnie wzór!
Nawiasem mówiąc proszę mi się nie przyglądać zbytnio: tak wygląda kierownik zmiany, który skończył pracę o drugiej w nocy po tym, jak przeszło po nim ponad trzy tysiące ludzi i ma okropny katar.
Osobom robótkującym ten wzór sowy jest doskonale znany. Mnie on po prostu zachwycił.

Czego się przy tym nauczyłam?
* często bywa tak, że problemem bywa brak odpowiednich narzędzi. W moim przypadku dopiero teraz dowiedziałam się, że tego rodzaju czapkę można zrobić na drutach z żyłką - takich bardzo krótkich. Lub na pięciu, ale tego nie umiem. W każdym razie - nie mam ani krótkich, ani pięciu, więc moja czapka jest zszywana,
* umiejętność liczenia też jest ważna... to akurat umiem :)
* zauważyłam, że napisane po angielsku schematy bywają łatwiejsze do zrozumienia (chociaż nie uczyłam się tego języka) niż te w języku polskim. Czy nie jest to zadziwiające?
* i na koniec - modyfikacje są dobre dla zaawansowanych. W moim przypadku - niedobre. Chciałam uwydatnić sowi motyw poprzez zrobienie reszty czapki lewymi oczkami, ale nie wyszło jej to na dobre...

I jak? Do noszenia się nadaje, nawet miała już swój dzień próbny. Wyślę ją do mojej Siostry, żeby chroniła jej uszka przed zimnym wiatrem :)

***

Nie chciałybyście mnie pouczyć on-line? Chciałabym wiedzieć jak gubi się oczka i jak zrobić, by czapka miała ładny, przylegający do głowy kształt?

poniedziałek, 10 października 2011

Ojej, przepis...

Najpierw jarzynowy bulion: upewniamy się, że Księżyc jest w pełni, a czarny kot sąsiada nastroszył lewe wąsy.
Potem możemy przystąpić do warzenia zacnej zupy :)
Zazwyczaj stosuję trzy metody: gotowania wywaru na mięsie, gotowania wywaru z jarzyn oraz - dużo rzadziej - gotowania zupy przy użyciu ekologicznej bezglutaminianowej kostki bulionowej - to wówczas, gdy nic nie mam, nawet czasu... Proszę wybrać odpowiadającą metodę, a tymczasem powiem Wam, co opowiedziała mi ostatnio moja Mama: otóż jej Mama, a moja Babka w latach młodości pracowała u pewnej Żydówki. I tam nauczyła się, że gotując zupę powinno się mięso zagotować krótko i ostro, a potem odlać ten pierwszy wywar, mięso umyć i ponownie zalać wodą, gotując już pomalutku. Pozwala to uniknąć nudnego szumowania i polowania z łyżką nad garem :) Zaręczam, ze rosół nie traci na tym NIC.
Co do bulionu warzywnego - tu już większa prostota: wkładamy do sporego garnka wody pełno obranych i umytych warzyw: marchwi, pietruszki, selera korzeniowego (można i kilka łodyżek naciowego), a do tego ze dwa wielkie ząbki czosnku, sól, ziele angielskie, ziarenka pieprzu i opaloną nad płomieniem gazu przepołowioną cebulę. Da boski zapach... Potem gotujemy i gotujemy, aż cały smak i aromat przejdzie z warzyw do wywaru. Zamrażamy porcjami, jeśli mamy ochotę. I bulion gotów zawsze, kiedy mamy nań ochotę :) Te wygotowane warzywa też można zjeść, jak ktoś sobie życzy.
Teraz krupnik (proporcje regulujemy dowolnie)
Obieramy i drobno kroimy w kostkę marchew, pietruszkę i seler, wrzucamy do bulionu i gotujemy nieśpiesznie co najmniej kwadrans. W tym czasie na suchej patelni prażymy jaglaną kaszę, która dzięki temu straci goryczkowy posmak i nie będzie drapała w gardło (niektórym to mocno przeszkadza). Obieramy i kroimy drobno ziemniaka lub dwa, dodajemy wraz z kaszą do zupy. Gotujemy. W tym czasie obieramy i kroimy drobniusieńko cebulę, którą podsmażamy na złocisto na niedużej ilości oleju/oliwy. wlewamy tę cebulkę do zupy i gotujemy do całkowitej miękkości warzyw i kaszy. Przyprawiamy do smaku solą i pieprzem - kasza jaglana jest łagodna w smaku, łagodniejsza niż jęczmienna, zatem soli i pieprzu nie skąpimy. A jak ktoś użył kostki, to nie soli.
Muszę Was przestrzec - podprażona kasza szybciej się rozkleja. A prażymy ją do momentu, aż zacznie wydzielać lekko orzechowy zapach. Gdy zacznie wydzielać kłęby czarnego dymu - cóż, przesadziliśmy. Wietrzymy chałupę, myjemy patelnię i ponawiamy operację :)
Zdjęcia nie będzie, bo Mariusz wszystko zjadł.
Na pocieszenie zdjęcie jutrzejszego naszego posiłku w pracy:

Ziemniaczane curry znalezione na blogu Więcej Yofu!, surówka z czerwonej kapusty z cytryną i rodzynkami oraz surówka z papryki z cebulką. Curry mogłoby być mocniej pikantne, gdyż będzie jedzone na zimno, ale i tak jest świetnym pomysłem. Przypomniałam sobie o tym przepisie, gdy w spożywczym zobaczyłam maleńkie sałatkowe ziemniaczki. Nie są "100 mil", bo wyrosły w Wielkopolsce, a to trochę dalej od Gdańska niż 100 mil :)

Smacznego!
Jutro układam pracowniczy grafik. Mam nadzieję, że Księżyc będzie w pełni, a wąsy mojego kota...

P.S. Jutro grzybowa. Z zeszłorocznych suszonych.

niedziela, 9 października 2011

Wyzwanie: 30 dni z zupą :)

Oczywiście - nie tylko :) Ale zupy są wspaniałe na chłodne dni, uwielbiam zupy. Kapuśniak z kwaśnej kapusty, soczewicowa, buliony o dużej mocy, krupniki...
Dziś gotuję dwie: soczewicową z makaronem w kształcie ziarenek ryżu oraz krupnik jaglany z przyrumienioną cebulką. Obie są wegetariańskie, ze względu na Mariuszową dietę - staram się jak najbardziej przeciągnąć mojego mięsożercę na zieloną stronę mocy, chociaż wiem, że po pierwsze On wcale nie zrezygnuje z mięsa, a po drugie - że powinno się jeść wszystko z umiarem.
A wszystko zaczęło od obejrzanego przypadkiem programu  w telewizji. Czekaliśmy na Przyjaciół, pyry z gzikiem dymiły na stole, a na jakimś kanale promowano dietę 100 mil. Brzmi dziwnie, ale ma trochę sensu - rzecz w tym, by jeść wyłącznie żywność wyhodowaną w odległości 100 mil od miejsca zamieszkania. Żegnaj, kawo, herbato, czekolado i marynowany imbirze :)
Ja tak zdeterminowana nie jestem. Na razie miesiąc z zupami. Mam straszną ochotę na mocny rosół, barszcz ukraiński i żurek Mariusza. Tarty odłożymy na czas, kiedy mężowa watróbka się podkuruje :)

czwartek, 6 października 2011

Bezzębna żmija

Niestety - z gabinetu wyszłam uboższa o pewną kwotę i ząb. Resztki zęba właściwie - tego zęba dawno temu leczyłam u studentów akademii medycznej, bo na prywatne leczenie nie było mnie stać, a czekać kilka tygodni w przychodni państwowej nie mogłam. Był to niestety błąd, jak się okazuje. Ząb był nie do uratowania :(
Moja wymarzona lalka z Dollstown niestety odsunie się w czasie na baardzo długo na rzecz leczenia protetycznego...
***
Dziewczyny, problem miejsca na dobytek jak widzę jest powszechny. Udało mi się zająć przestrzeń pod łóżkiem pojemnikami z ikea, takimi zamykanymi pokrywą. W jednym mieszkają zapasowe kołdry i poduszki, w drugim moje szmatki do patchworków... udało mi się również zająć wierzch sypialnianej szafy kartonami - różne w nich są różności.
Ale jest też druga strona medalu - moje szafy są źle zaprojektowane. Kiedy zlecaliśmy w popularnej dużej firmie budowę-zabudowę przedpokojową, miałam następujące warunki: ma być podzielona na trzy części - w jednej mieszka odkurzacz do spółki z deską do prasowania, w drugiej jest drążek do wieszania okryć lub długich ubrań, a trzecia to wysuwane koszyki i półki. Nad nimi do samej góry też są półki - dla mnie bezużyteczne. Z krzesła nie sięgam... Ponadto dałam się zmanipulować projektantowi i niższe półki są w niemal półmetrowych odstępach. Na dłuższą metę nieużyteczne. I tak dalej...
Więc żądam albo szafy, albo przebudowy wnętrza szaf. Pewnie na tym drugim się skończy...
No, oczyszczenie z rzeczy zbędnych też się przyda, ale ja wśród moich rzeczy mam tylko takie, które noszę lub które ewentualnie czekają na swój sezon. Wyrzucać dla sportu?
***
Wracam na moja farmę na facebookowym farmville. Jestem hodowcą owiec, jak pamiętam żeby tam zajrzeć :) Teraz, przy opadającym poziomie znieczulenia takie proste zajęcie będzie w sam raz.



I jeszcze słówko do dziergaczek - czy Puchatka zmięknie po praniu, czy pozostanie taka sztywnawa? Mam już jakieś 25 cm szalika uwarkoczowane i zastanawiam się, czy to dobry surowiec...

środa, 5 października 2011

Blogtober

Jakoś mam wątpliwości, czy uda mi się codziennie pisać, ale skoro i Kartezjusz wątpił... :)
Październik, listopad i grudzień to moje najulubieńsze miesiące roku. Szybko zapada zmrok, jest szaro i ponuro, ale przy tym pięknie - mamy sztormy, deszcze, chłód przed którym bronią nas szale i ciepłe otulacze... uwielbiam jesień.
***
W związku z jesienią właśnie zrewolucjonizowałam trochę garderobę wzorując się na azjatycko - koreańskich wzorcach. Trochę ubrań doszło, trochę odeszło na zasłużony wieczny odpoczynek. Mam za małą szafę w związku z tym i nękam Męża o jeszcze jedną, w przedpokoju, który i tak ma rozmiar chustki do nosa. Może i brzmi to śmiesznie, ale konieczna jest nam większa przestrzeń przechowywania - w końcu dla dwojga ludzi trzeba mieć pościel, ręczniki, zimowe okrycia...odzież, buty - i trzeba to wszystko schować. Tylko gdzie? Toteż myślę intensywnie i pomału mi się ten obrazek szafowy wizualizuje :)

Co poza tym - dziergam warkoczowy szal (wybacz, Siostro, ale Puchatka nie nadawała się na szydełkowe rękawiczki, musimy szukać miększej wełny), znaczę monogramami adamaszkowe ścierki dając w ten sposób drugie życie staremu obrusowi. Pracuję, bo skończył się mój urlop. Nie nauczyłam się piec żadnej tarty, bo mój miły jest na diecie ze względu na szwankującą wątrobę, więc nie było komu piec.

niedziela, 18 września 2011

Pielęgnacja nie tylko azjatycka

Od kiedy okazało się, że mój Mąż boryka się z atopowym zapaleniem skóry i szkodzą mu różne drogeryjne myjadła, zaczęłam interesować się zawartością mojej kosmetyczki w głębszym znaczeniu. Wiadomo - trudno jest jednego dnia wywalić do kosza wszystkie kremy, balsamy i inne; trudno też przełamać w sobie nawyki kupowania ślicznych kolorowych opakowań kuszących na sklepowych półkach.
Potem przyszło do mnie jeszcze nieśmiało zainteresowanie tym, co Azja ma do powiedzenia w dziedzinie pielęgnacji skóry twarzy...
I jaki tego efekt?
Pomału sporządzam sobie listę zakupów na "Biochemii Urody", przeglądam ofertę SkinFooda i Misshy w dziedzinie nawilżania i rozjaśniania. Korzystając z urlopu robię sobie kurację Acne-dermem.
Niezły bigos, prawda? ^^
W każdym razie z pewnością zamówię Hydrolat różany do przemywania buzi zamiast toniku; puder perłowy lub puder bambusowy  do utrwalania makijażu; oleje do zmywania makijaży; peeling perłowy i wiele innych...

czwartek, 15 września 2011

Koreańska pielęgnacja skóry

JM, cieszę się, że tarta Ci smakowała :) ja zazwyczaj wsypuję szczyptę gałki muszkatołowej podczas zarabiania ciasta - i oczywiście sól - ale kiedy wspomniałaś o przyprawieniu ciasta pomyślałam sobie o dodaniu do niego ziół prowansalskich. Brzmi nieźle. Co zaś do drożdży - dziewczyny na cincin zastanawiały się nad drożdżami i doszły do wniosku, że zapewne chodzi o ekstrakt drożdżowy, bardzo ponoć pożywny i odżywczy. Ja tam dajędo farszu łyżeczkę zwykłych drożdży, dobrze mieszam i oznajmiam, że wpływa to korzystnie na teksturę nadzienia, że się tak uczenie wyrażę. Po ludzku mówiąc, soczewica jest wówczas lżejsza, puszystsza i nie zbija się w kluchę :)
 ***
A teraz coś z zupełnie innej beczki, jak mawiał w każdym odcinku komik z Monty Pythona :)
Brahdelt na swoim blogu - o TU - pyta mnie o odczucia w używaniu kremu BB Missha Perfect Cover. Ponieważ mam już za sobą tubkę tego kremu, chętnie Wam przybliżę moją opinię :)
Zacznę może od różnicy pomiędzy azjatyckimi i europejskimi kosmetykami pewnego rodzaju. W Polsce królują generalnie podkłady - w płynie, kremie, musie - zazwyczaj kryjące, zazwyczaj dość ciemne jak na moje jasnoskóre wymagania. Rzadko się też spotyka specyfik z filtrami przeciwsłonecznymi o większej niż podstawowa mocy. Używałam różnych marek i rodzajów - miałam podkłady Rimmel, Manhattan, Margaret Astor, rozmaite tańsze jak Miss Sporty. Miałam Almay dopasowujący się do skóry. Miałam wreszcie Revlon color stay, jedyny w dużej gamie kolorystycznej. Opinię mam jedną: wszystkie (poza Revlonem) dobrze wyglądały na mojej przetłuszczającej się skórze krótko po nałożeniu. Wszystkie musiałam zagruntowywać warstwą pudru, co jednocześnie nieco je rozjaśniało. Wszystkie poza Revlonem spływały mi z twarzy w ciepły dzień (nie w upał) zanim doszłam do pracy. Revlon był dość odporny na pocenie i ścieranie, ale jednocześnie to ciężki podkład, tworzący na twarzy maskę.
A Missha? BB krem Misshy nakładam rano na krem nawilżający. Cera jest promienna i świetlista, niedoskonałości w postaci rozszerzonych porów, drobnych naczynek, małych posłonecznch przebarwień ukryte. Skóra ma blask i nie widać, by cokolwiek na niej się znajdowało poza zdrowiem :) Mnie ten efekt zachwycił bardzo. A w dodatku tak jest od rana do momentu demakijażu. W pracy muszę się po kilku godzinach przypudrować, co ukrywa nieco ten "wilgotny" połysk - jednak klimatyzacja robi swoje i skóra mocno się przetłuszcza. Ale nadal nie widać, by się miało jakikolwiek makijaż. Dodam jeszcze, że kupiłam odcień 13, czyli milky beige i jest idealny, porcelanowy.
Oprócz Misshy PC mam także sporą tubkę Skinfooda grzybkowego. To też jest zadziwiający kosmetyk. Działa podobnie, chociaż mniej kryje i jest znacznie mniej trwały na twarzy. Ma zapach selera naciowego, zaskakujący mnie przy każdym użyciu :) Równiez jest jasny i nim również tworzymy efekt świetlistości cery.

Ponieważ to bardzo lubię w makijażu - taką promienność - zamierzam kupić produkt Misshy, który miałam już okazję przetestować dzięki uprzejmości mojego ulubionego ebayowego sprzedawcy. Jest to MISSHA M BB BOOMER- świetlista perłowa baza pod krem. Zwiększa fantastycznie efekt "glow" (chyba nie ma na to polskiego słowa?) A jeśli nie ten, to podobny.
Na razie jednak pilnie będę się maskować maskami Beauty Friends - kupiłam 15 maseczek w płatkach, kładąc nacisk na te rozjaśniające, rozświetlające, wyrównujące kolor. Przyszły starannie zapakowane w kartonik i już dziś wypróbowałam pierwszą - perłową. Muszę przyznać, że skóra wygląda lepiej - jest gładsza, nawilżona, równomierna w kolorycie. Ale ponieważ to pierwsza, powstrzymam się na razie z pochwałami. w każdym razie wybrałam maseczki: perłowe, algowe, zielonoherbaciane, cytrynowe, ogórkowe, aloesowe i jedną żeńszeniową. Fantastyczny widok, kiedy ma się tę płachtę na twarzy :)

A w ogóle to na koniec zapraszam was na bloga Maus, która pilnie i starannie testuje rozmaite azjatyckie kosmetyki i omawia je w przystępny sposób. Sporo się dzięki niej dowiedziałam, zatem polecam - klik :)
I dziękuję za uwagę :)

czwartek, 8 września 2011

Z nadejściem jesieni

Zazwyczaj jest tak, że lato to dla mnie okres niemocy, we wszelakim tego słowa rozumieniu. Nie chce mi się, nie mam siły, jestem wiecznie zmęczona, osowiała... W tym roku do opisanych wyżej ogólnych objawów dołączyło zmęczenie wywołane nieustannymi nocnymi zmianami. Ale... przyszła jesień: jest buro, ciemno, chłodno; pada deszcz - a mnie się chce! Zaczęłam wstawać o normalnej porze, o ósmej rano, a nie o jedenastej; nie mam niechęci do gotowania i prasowania; chce mi się szyć i dziergać. Wspaniale, jestem taka rada!
I w dodatku wkrótce idę na urlop, a na urlopie czeka mnie wyzwanie. Zostałam "wyzwana" przez Męża: mam codziennie piec inną tartę :) A zaczęło się niewinnie, od tarty z czerwoną soczewicą, która była ostatnio na kolację (wspaniały przepis na tą tartę jest tu) i której smutne resztki zabraliśmy następnego dnia do pracy. Więc będą tarty słodkie i pikantne, a może nawet zmierzę się ze słynną tartą tatin?
***
Jak zwykle jesienią mam też ochotę i siły na zmiany w garderobie. Na blogu Azjatycki Cukier Shilpa zrobiła krótką szkołę koreańskiego stylu. Pamiętacie, jak rozpatrywałam różne style gyaru? Nadal jestem zauroczona mori girl, ale kiedy dobrze obejrzałam moją szafę, kosmetyki i możliwości - cóż, odkryłam że najbliżej mi do "fob fashion". Zainteresowanych posyłam po porcję Azjatyckiego Cukru, a sama w myślach robię sobie listę niezbędnych zakupów. No wiecie - buty, tuniki, szorty...
Jedną śliczną rzecz już mam. Moja nowa bransoletka: kupione jak zwykle w Qnszcie szklane koraliki składające się na uroczą całość. Jest naprawdę ładna :)

sobota, 27 sierpnia 2011

W odpowiedzi na Pani komentarz odnośnie...

:)
Random Forest, fartuszek jest asymetryczny, bo inaczej byłoby troszkę nudno. Szycie jest wspaniałe, siadaj do maszyny i szyj, szyj, szyj, z pewnością uda się i będziesz zadowolona.  A przy okazji - szycie dla panienek 10 cm to wyzwanie!Możesz mi jedną podesłać, chętnie się zmierzę z takim rozmiarem :)
A Star Trekowy lakier pochodzi z firmy Catrice, której szafy można spotkać w drogeriach Natura. W tej chwili już chyba w większości miast w Polsce. Polubiłam się z tą marką i polecam.

Brahdelt - bordo i pomarańcze to ja, hm, hm, mam... ^^ ale się nie przyznaję publicznie. Pewnie jak kiedyś zorganizują spotkania Anonimowych Lakieroholiczek, to mnie moi najbliżsi zapiszą.
Odnośnie natomiast olejów i vatiki...cóż. Masz chwilkę na ploteczki?
Od 5 maja miałam troszkę czasu na wyrobienie sobie opinii. Ja też buszuję po Wizażu, lubię bloga Anwen, tej od długich włosów i cenię naturalną pielęgnację.  Jakie więc było moje zdumienie, gdy na wysokim miejscu w składzie szamponu cytrynowego Dabur Vatika znalazłam formaldehyd. Szampon cudnie pachniał, dobrze mył i odświeżał włosy, nawet specjalnie ich nie plątał. A po dwóch tygodniach używania zaczął mocno porażniac skórę na linii włosów. I tyle było dobrego.
Migdałową odżywkę Dabur skończyłam używać niedawno. Nie miała takich radykalnych konserwantów w składzie, ale tak naprawdę nie robiła nic spektakularnego z włosami. Wydajna, trochę wygładzająca odżywka na codzień i tyle. I nie pachniała migdałami...
Olejek kokosowy Vatika to zaś zupełnie inna bajka. Używamy oboje. Mój Mąż w tym miesiącu zredukował wspaniałą kaskadę swoich ciemnych włosów z długości do połowy pleców do długości tuż poniżej ucha. Ale nadal od czasu do czasu olejuje włosy. Ja nakładam tak ze dwie łyżki stołowe podgrzanego, wcieram w skórę i włosy, zaplatam warkoczyk, a resztę którą mam na dłoniach wmasowuję w łokcie :) Staram się być regularna. Raz w tygodniu robię taką kurację na noc, potem zmywam przy porannej kąpieli. Trzeba pamiętać o dobrej odżywce rozczesującej włosy, bo po zmywaniu oleju robią się BARDZO poplątane.
Zadowolona jestem bardzo. Mam wrażenie, że włosy zrobiły się bardziej - jak by to określić - równe w grubości na całej długości. Są odżywione i błyszczą. Lubią to po prostu :)
A poza tym - cóż: moja włosowa pielęgnacja nie jest wcale taka wspaniała. Włosy mam cienkie, rzadkie, przetłuszczające się i baaardzo wysuszone na końcach. Zapuszczam je, w związku z czym sięgają obecnie za ramiona; spinam, upinam, związuję. Myję zawsze rano i suszę suszarką. A wieczorami wcieram w końcówki nadmiar olejku rycynowego z paznokci (swoją drogą paznokciom rycynowa kuracja zrobiła bardzo dobrze, są mocniejsze, nie rozdwajają się i mają bielsze końcówki). Ach - i od kilku miesięcy farbuję henną. Robiłam to kiedyś przez koniec liceum i początek okresu studiów, potem zarzuciłam i żałuję. Henna jest wspaniała.
Olejek kokosowy będzie w mojej stałej "ofercie". Sesa, której próbowałam gościnnie raz czy dwa też mi się podoba i zakupię buteleczkę przy okazji. Jest jakby bardziej skoncentrowana, mocniej odżywia i nawilża, takie odniosłam wrażenie.

A w ogóle to naczytałam się o dobroci bardzo tanich kosmetyków Balea i Alverde z niemieckich drogerii DM. Ponieważ rossmanowska Isana wcale mi nie odpowiada, tak samo jak bardzo polecane na wizażu kosmetyki Alterra, chyba spróbuję tej Balei. Wypatrzyłam na Allegro komplet szampon z odżywką z kokosem i nabędę. A może uda mi się je znaleźć u ludzi handlujących niemiecką chemią? Bo drogeryjne dostępne u nas kosmetyki pomału budzą mój coraz większy zawód.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Jesień idzie

Więc skoro idzie jesień, to pora na jesienne nowości w mojej szafie i nie tylko. Uparcie gromadzę lakiery - oto moje ostatnie zakupy już z myślą o jesieni. Nadal brak mi czerwieni doskonałej, ale cała frajda w poszukiwaniach :)
Polubiłam ostatnio markę Catrice i ich lakiery mogę wam polecić. Z dobrym utwardzaczem dają sobie radę :)
Od lewej: Up in the air - błękit jesiennego nieba, kremowy; London Weather Forecast - szary z shimmerem niewidocznym na paznokciu; From dusk to dawn - beżowo-błotny z nutką fioletu; Beam me, Scotty - shimmer z tealowych, srebrnych i antracytowych drobinek, wysychajacych do matu. Pochodzi z limitowanej edycji Out of space i jako wielbicielka Star trek musiałam mieć go chociażby ze względu na nazwę :)Fotka od nieocenionych Parokeets :) Jestem nim zachwycona... 


Na koniec Grand Plie in black, czerń z limitowanej edycji essence Ballerina Backstage. Ma miedziany brokat i podbił moje serce... chociaż nigdy nie sądziłam, że pomaluję paznokcie na czarno... naprawdę. 
Pożyczam zdjęcie z lakierowego bloga Nihiridy, bo nie umiem mu sama zrobić tak ładnego zdjęcia...
Moje lakieromaniacze serduszko jest tymczasowo zaspokojone... Jeszcze tylko ten idealny wymarzony czerwony... :)

ABC, czyli absolutny brak czasu

Założę się o moją nową puderniczkę, że nie tylko ja na to cierpię... mniej więcej od początku lipca nasz siedmioosobowy zespół managerski w pracy zredukował się do pięciu osób. Przez większą część sierpnia z tych pięciu osób dwie były na urlopach. Czyli trzy osoby wykonywały pracę siedmiu. Efekt? Poza oczywistym zmęczeniem, pomyłkami wynikającymi z braku porządnego wypoczynku i stresem jest też efekt pozytywny: nauczyłam się układać grafik załogi. Tygodniowy grafik dla sześćdziesięciu osób, w tym części na umowę o pracę, a części na zlecenie, z uwzględnieniem etatów, norm dobowych, urlopów i zmian kluczowych. No i limitu godzinowego przypadającego na dany tydzień dla mojego miejsca pracy. I godzin dla dochodzącego operatora dla Projektorni. Jestem z siebie bardzo dumna, bo to trudna praca :)
W międzyczasie przyszła moja nowa lalka. Jak pamiętacie, kupiłam z drugiej ręki Custom House Ange Ai Hani. Roboczo nazwałam ją Amelką, ale bardziej pasuje mi do niej Adelka i tak już chyba zostanie. Ma taki wyraz buzi, jaki zawsze wyobrażałam sobie u Adelki z "Dziwnych losów Jane Eyre". I taka też czeka ją stylizacja.
Na razie przyjechała do mnie z jaskrawymi morskozielonymi szklanymi oczkami i peruką z moheru w kolorze żółtym. Makijaż ma jak dla rudzielca albo brunetki, mocno różowawy, więc z tą peruczką daje zły efekt. Ale z braku funduszy na lepsze rzeczy będzie musiała poczekać. Ogólnie rzecz ujmując jest słodka, zatem stylizacja na panieneczkę z angielskiego dworu - te wszystkie sukienki, mała harfa, miś i ręczne robótki - jest dla niej wymarzona. Chociaż widaywałam już Hani - urwisy w sztruksowych spodenkach i z łatkami na kolanach :)
Mam jeszcze jedną zdobycz: moi Rodzice wyszperali i podarowali mi kanapę dla moich lalek. Jest imponująca i wspaniała :)
Na zdjęciach pierwsza sukieneczka mojej roboty. Ma za małe wycięcie pod szyją i kilka konstrukcyjnych błędów, które bardzo widać - podkrój ramion, źle wdane rękawy i jeszcze parę "kwiatków". Ale rada jestem ze zmierzenia się z tym rozmiarem i samodzielnego opracowania wykroju. Lalka ma 27 cm wielkości, to frajda szyć takie rzeczy :)


Jak Wam się podoba?

poniedziałek, 25 lipca 2011

...małostkowość...

...jestem poirytowana. Kolejny raz idąc do suszarni z mokrym praniem odkryłam, że moje klamerki są używane przez kogoś, kto beztrosko zajął całą suszarnię i na dodatek kolejny raz użytkuje MOJE klamerki. Wiem, że to małostkowe - ale wolałabym móc ich użyć sama, a nie przerzucać ubrania przez linki mając nadzieję na późniejsze ich pracowite rozprasowanie i doprowadzenie do ładnej formy.
Trudno - nie będę inwestowała co kwartał w nowe paczki tych przydatnych pralniczych akcesoriów ku uciesze sąsiadów - studentów z powyższych pięter. Wyciągnęłam szydełko, jakieś akrylowe resztki i udziergam koszyczek. Który wraz z klamerkami zamierzam zabierać zaraz po zdjęciu prania.
***
Klamerki to nie jest duży koszt. Dwa piwa, zdaje się, jeśli zastosujemy sąsiedzki przelicznik.
Ależ się zezłościłam... i wyszłam na małostkową jędzę. Trudno.

niedziela, 24 lipca 2011

Pudełka

Ostatnio ustaliłam sama ze sobą, że pudełka mnie podbiły. Pudełka na jedzenie, pudełka na drobiazgi, pudełka na rzeczy odzieżowe, lalkowe, spożywcze... uwielbiam mieć wszystko popakowane, ułożone, zapudłowane...
Rzecz jasne pudełka z Ikea mają u mnie wzięcie - na przykład te zabawne, kolorowe:

Mieszkają w nich płyty CD, lakiery do paznokci, czesanki do filcowania, rękawiczki i insze inszości. I dobrze się sprawują, są usztywnione, mają okute różki (jak widać) i miejsce na etykietkę.
Pudełka Bento są osobną kategorią. Ostatnio częściej eksploatuję moje trzypoziomowe, małolitrażowe czarne bento udające lakę - troszkę mało aktualny jest jego wiśniowy wzór, ale kto by się tam martwił ^^ (W pudełku: ryż z łososiem i imbirem marynowanym, który naprawdę kocham; surowe marchewki i cukinie z marynowaną rzodkwią i nimame z białej fasoli.

Pudełka Urara też regularnie chodzą z nami do pracy:


Niestety, nie jestem mistrzynią w robieniu zdjęć wieczorami, kiedy już je zrobię i mam tylko sztuczne światło. W każdym razie w bento mojego Męża jest jajeczny królik, któremu on zawsze wbija pałeczki w oczy...

Pudełka zawija się w chustki furoshiki i rano zanosi do pracy. Moje jedzie w koszyku Gazelle po królewsku!
Powiedzcie - czy nie jest miło siąść w pracy, rozwinąć pakiecik i... narobić smaka otoczeniu? :)


I jeszcze kilka starszych pudełek:

:)

środa, 29 czerwca 2011

:) NM, dziękuję Ci bardzo! Ten sen siedzi mi w głowie cały czas. A w ogóle to chętnie bym się z Tobą zobaczyła na ploteczki. Może nadarzy się kolejny meet?
Random Forest, Shoyo to dziwny mold. Kiedy oglądałam zdjęcia użytkowników i posiadaczy tej lalki z DOA, byłam przerażona swoim zakupem. Szkarada. Droga szkarada.
A potem mi przeszło -proszę bardzo, kilka zdjęć. dodam, że skrócenie szyi i założenie silikonowego kipsa pomogło w pozowaniu, łatwiej ustawia się główkę.

W zasadzie bardzo ją lubię, chociaż teraz siedzi sobie goła i łysa, bo nie mam dla niej czasu...

Ale miało być o czym innym. Uporządkowałam sobie zdjęcia urlopowe i mogę Wam kilka pokazać.
Najpierw dom, piękny stary dom obrośnięty winem. Tu obok mnie, na Kaszubach, architektura jest zupełnie inna, budynki mają specyficzną symetrię i są głównie ceglane, czerwone. Dolnośląskie tradycyjne budownictwo reprezentowane jest przez poniższy typ. Oto Dom Anety i Krzysztofa. Tuskulum. Jak na złość z mnóstwa zdjęć to jedno nadaje się do użytku.
Dwie tamy - zapory rzeczne - Złotnicka i Leśniańska. Interesujące obiekty. Najpierw na Jeziorze Zlotnickim:

I na jeziorze Leśniańskim, większa:



Potem zamek Czocha z lądu i wody - tak, nie odmówiliśmy sobie kajakowania,
 Jak widzicie, przy studni niewiernych żon należy zachować ostrożność. Można tajemniczo zniknąć :)

No i na koniec Bolesławiec. Uwaga, dużo zdjęć, bo ja skorupy z Bolesławca cenię najbardziej ze wszystkich krajowych wyrobów ceramicznych. Lubię prostotę i szlachetny wygląd porcelany z Ćmielowa, lubię Lubianę, którą mam pod nosem i często odwiedzam sklep firmowy, ale Boleslawiec... Odwiedziliśmy Muzeum Ceramiki i dwa firmowe sklepy. Pod koniec byłam gotowa kąsać: za dużo skorup, za mało funduszu. Trzeba było nie podejmować decyzji o kupnie lalki :)








Oczywiście dużo było poprostu niecnierobienia:
Mój Miły wyprawił się wycieczkę pieszą do przebudowywanego zamku Rajsko. Nawet dwa razy się wyprawił, bo za pierwszym odpłoszyła go burza.






 Po drodze znalazł to:





A w tym czasie szyłam sobie pomalutku. Sześciokąty przyrastały równymi kręgami i obecnie jestem na tym etapie:


I jeszcze jedna rzecz, jak mi pozostała po urlopie: SKRZYNIE. Aneta ma jedną taka, na widok której coś mi się zacisnęło na supeł w tym organie, którym odczuwamy szaloną zazdrość. Zapragnęłam mieć skrzynię posagową, chociaż już nieco za późno dla mnie :) Ale mogłabym do niej składać moje ścierki z monogramami (tak, tak, właśnie to, co przeczytałyście) i różne hafciki. Nawet kilka posagowych ludowych skrzyń na allegro się znalazło, ale w efekcie poszukiwań mój Mąż kupił to:
Zdjęcie pochodzi od sprzedawcy przedmiotu z allegro, mam nadzieję ze mnie nie udusi za to :) A przedstawia? Szafkę na buty do przedpokoju. Dość urodziwą... i w zasadzie zaskakującą.

Co za historia...