poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Czerwony krem z pieczonych warzyw.


Bardzo zacna zupa, chociaż mocno jesienna, ale jak tu przejść obok cudownego bogactwa warzyw
i owoców?! Kiedy wszystkie te śliwki, cukinie, jabłka po prostu wołają "zjedz mnie!" :)



Zupa powstała z inspiracji kremami Jadłonomii. Właściwie połączyłam dwa przepisy, ustaliwszy pierwej co mam w lodówce, i że za nic w świecie nie wychodzę z domu :)
Udział wzięli:
* wielki strąk papryki, który zaczął się marszczyć w lodówce, więc był na niego czas
* cztery podłużne pomidory, superorganiczne, bo z warzywnika Znajomego :)
* dwie duże marchewki, jak wyżej
* dwa grube ząbki czosnku
* kostka wegańskiego bulionu, bo nie mam już ani kropli ugotowanego, ani zamrożonego własnego wywaru warzywnego (bulion bez soli, ale z ekstraktem z drożdży, bardzo awaryjny)
* sól, papryka wędzona, papryka słodka i chili albo co tam lubimy i nam smakuje
* łyżka oleju do smażenia
* kiełki i groszki ptysiowe do podania, chociaż oprószona albo wędzoną papryką albo wiórkami parmezanu też będzie wspaniała. Ale kiełki są ładne, pikantne, chrupkie i takie... rozczulające :)

Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni z termoobiegiem. Warzywa sprawiłam i rozłożyłam na blasze na papierze do pieczenia - pomidory i paprykę skórkami do dołu., a marchewki poprzekrajałam wzdłuż
i wszerz, żeby się piekły w miarę równo, bo były naprawdę spore. Piekłam 50 minut, planując w tym czasie, co tam w trakcie wrześniowego urlopu będę pakować do słoików :)
Po upieczeniu ostrożnie wrzuciłam papryki do plastikowego woreczka i zakręciłam. Rozgrzałam łyżkę oleju w rondlu, wrzuciłam nań marchewki, pomidory które jednak oskórowałam (chociaż Marta z Jadłonomii powiada, że można ten etap opuścić. Moje pomidory pochodziły jednak chyba od pancerników i miały grubą skórkę). Wydusiłam też z łupinek upieczony czosnek i sparzyłam się
w palucha. Uszanowanie!
Wrzuciłam do smażących się warzyw kostkę bulionu, wlałam wodę tak, by przykryła wszystkie warzywa, zamieszałam, nakryłam i się pomału gotowało, a ja w tym czasie oskórowałam paprykę. Całkiem dobrze odlazła z niej skóra, pomijając zafarbowanie paznokci na pomarańczowo :) Dodałam paprykę do gara i gotowałam dalej około pół godziny. Posmakowałam, przyprawiłam mocniej. Eksperymentalnie wsypałam łyżeczkę "czerwonej czubricy" - mieszanki kupionej ostatnio. Ładnie pachnie, trochę szczypie w język, będzie dobra do fasoli.
Potem żyrafka rozmiksowała mi to na ładny krem, który widzicie na zdjęciu.
Był przepyszny. Słodkawy, intensywny.
Uwagi? Mam trzy:
1. Kupić szczypce kuchenne :) do szczypania Męża i podnoszenia pieczonych warzyw z blachy. Upieczona papryka jest taka... ślimakowata i bez życia :)
2. Porcja wyszła dramatycznie mała: dwie miseczki plus porcja na jutro do pracy.
3. Sądzę, że można ten krem zapasteryzować. W takich słoiczkach o pojemności "coś bym zjadła" albo "na jutro do pracy". Wezmę to pod uwagę, bo rozgrzewanie piekarnika dla dwóch marchewek i kilku pomidorów nie jest ekonomiczne.
To co, skusicie się? :)

piątek, 28 sierpnia 2015

Zielona strona mocy.

Ten dzień skradał się powoli, od wielu lat. Właściwie wpełzał pomaleńku, wycofywał się i znów zdobywał przyczółki. Aż wreszcie nadszedł, minął i... 
Zrezygnowałam już całkowicie z jedzenia mięsa. Z przyczyn światopoglądowych, etycznych, ekologicznych. 
Od dawna jadłam mięso okazjonalnie. Och, najchętniej właściwie z mięs to wybierałam mocny rosół. Ta rezygnacja zresztą przyszłaby szybciej, gdybym nie leniła się w gotowaniu dla dwóch osób, mięsnej i niemięsnej. W końcu jednak jakoś zebrałam się w sobie.
Dopóki nie uda mi się nauczyć bilansowania diety, nie zrezygnuję z jajek i nabiału.
Liczę na więcej energii, mniej słodyczy, więcej smaków.
A Lola, moja nowa kuchenna pomoc mi w tym dopomoże :)
Lola ma różne umiejętności, sieka, miksuje, ciśnie soki i mieli ziarenka. Jest szybka i mocna. 
To, co mozolnie musiałam miksować blenderem - żyrafką, teraz robi w jedną chwilkę. 
Koktajl jaglany na śniadanie, sok ze Shreka na podwieczorek - jestem urzeczona.



wtorek, 25 sierpnia 2015

Pęczak. Arborio. Czerwona soczewica. Poddałam się.

Panie i Panowie, uległam. Wraz z zejściem mojego nieodżałowanego czytnika elektroksiążek i wczorajszym ugotowaniem się karty graficznej w laptopie poddałam się presji i będę mieć smartfona. Cóż, moja nieszczęsna prawie sześcioletnia Nokia też już bardzo szwankuje i wyczynia ucieszne harce, w rodzaju samoczynnej zmiany dzwonka w trakcie dzwonienia, utraty wszelkich danych z karty pamięci na trzy dni i cudownego ich odzyskania... Czasem myślę sobie, że mała SI zamieszkująca mój telefon trochę się zdegenerowała i ma jakby... nie po kolei w bitach.
Żal mi będzie bardzo, bo ja się szalenie przywiązuję do posiadanych rzeczy, naprawiam jeśli to możliwe i opłacalne, i hołubię.
No, ale co mają z przyszłym smartfonem mają kasza i ryż? W sumie nic, tylko tyle, że łatwo będzie z listami zakupów, do tej pory pieczołowicie gryzmolonymi po upychanych w portfelu skrawkach. Że zdjęcia na bloga będą częściej, skoro nie trzeba będzie taszczyć aparatu.
I będzie może łatwiej się na "fejsbuniu"ze swoim coraz kompletniejszym wegetarianizmem lansować :p
Z w nagrodę za to, że przebrnęliście przez moje samochwalstwo, to proszę po bułeczce. To wyjątkowy wypiek, w początkowej fazie najlepiej nadający się na demonstracje lub ustawki. Złamania kości, podbicie oka i masowe wybijanie szyb jednym celnym rzutem gwarantowane.
Za to następnego dnia bułki były po prostu wyborne :)
Upiekłam je właściwie ze zmęczenia po pracy. Ciasto zrobiłam z mąki żytniej razowej, pszennej graham i pszennej białej, suchych drożdży, kilku łyżek oleju i łyżki naturalnego jogurtu, żeby weszły do ciasta bakterie mlecznego zakwasu. Ciasto wyrobiłam ręcznie pozbywając się złych emocji, podzieliłam na bułeczki i po uformowaniu wsadziłam na noc do lodówki. Rano poszły do pieca i... mniam. Ciepłe (dość twarde) bułki, Mariuszowa konfitura z czarnej porzeczki i pyszna kawa - śniadanie godne raju :)

sobota, 1 sierpnia 2015

Vintage

Czasami bywa tak, że się coś gdzieś napotyka i wprost nie można się oprzeć, by sobie to coś zabrać do domu... Gdy więc w lumpku, w rodzinnym mieście, napotkałam brązowe precelki włóczki z dziwnymi etykietkami, wzięłam je, oczywiście. Kilka złotych za motek to nie majątek, a test spalania i miętoszenia wykazał równie wysoki poziom wełny i kurzu. Z kurzem, jak wiadomo, radzimy sobie za pomocą wody i mydła, natomiast z wełną radzimy sobie jak umiemy :)
Najpierw etykietka - może wiecie, co na niej jest napisane? Przypuszczam, że to język duński lub szwedzki, żadnego zresztą nie znam, niestety.








Wełenka ma leciutki włosek, widoczny po bliskim przysunięciu do niej nosa. Próbka zblokowała się ładnie, toteż postanowiłam ponowić próbę z wzorem poprzedniej chusty, który naprawdę mi się podoba, dodałam jednak koraliki Toho. Kolory w połączeniu wyszły mocno... jesienne, określmy to tak uprzejmie i na tym poprzestańmy.
A ja dalej macham drutami. Obecnie mam na nich Ingę 6/1 i wzór Metallurgy.