niedziela, 31 marca 2013

Jedna trzecia

Obecnie - jedna trzecia. Jedna trzecia wszystkich potrzebnych mi muszelek :) To około 100 sztuk.


Moim zdaniem trzeba więcej żółtego. Dla słoneczności :)

poniedziałek, 25 marca 2013

Szyjemy muszelki część pierwsza: przygotowanie

Zgodnie z obietnicą - mały kurs muszelkowania dla Was. Część teoretyczna będzie krótka, część praktyczna okraszona zdjęciami. Słabymi, jak to moje zdjęcia zazwyczaj; ale coś tam widać.

TEORIA
Muszelki należą do grupy patchworków tesselation, czyli takich, które składają się z jednakowych w kształcie łatek. W dawniejszych czasach ten kształt wykorzystywano w szyciu tzw. scrappy quilt, czyli rzeczy uszytych  z resztek, łatek pojedynczych, pozornie do siebie nie pasujących tkanin - podobnie jak kształt sześciokąta, kwadratu czy rozmaitych trójkątów. Zasadniczo rzecz polegała przede wszystkim na tym, by żadna najmniejsza szmatka się nie zmarnowała - w pionierskich czasach, w uboższych warstwach ludności ta kwestia była bez wątpienia nader istotna.
W czasach dzisiejszych, kiedy narzuta z łatek jest elementem raczej dekoracyjnym niż ściśle użytkowym, broniącym od chłodu, fakt ten ma mniejsze znaczenie. Ale dlaczego by nie zabawić się w dzielną pionierkę i nie spróbować wykonać własnymi rękami takiej uroczej patchworkowej rzeczy?
NIETEORIA

Co potrzebujemy na początek?
* papier na kształtki - sugeruję użycie odzysku - reklam, jakichś informacji od banków (w rodzaju "gratulujemy! tylko Ty możesz wziąć ten niezwykły kredyt..."). Papier do drukarek jest dobry do tego celu
* tkaniny bawełniane
* igły do ręcznego szycia
* nici - ja preferuję bawełniane, ale zwykłe do szycia maszynowego też będą dobre
* nożyczki do papieru, nożyczki do tkanin - nie mieszajcie ich, a obie pary będą dłużej żyły
* ołówki - jeden do papieru,  HB, a do tkanin B lub 2B. Nie żałujemy im ostrzałki :)
* cienki karton na wzorniki

Opcjonalnie
* bryłka wosku do woskowania nici - będą gładsze, mniej skręcające się
* naparstek - ja bez niego nie umiem, ale wiem, że to nie jest popularne narzędzie

Z góry muszę Was uprzedzić, że ta praca to całkowita manufaktura, przynajmniej w moim wydaniu. Nie używam bowiem gotowych kształtek papierowych, jakie można kupic w amerykańskich sklepach patchworkowych; nie używam również urządzeń w rodzaju accuquilt do masowego wycinania łatek, chociaż na pewno przyspiesza to pracę. Moja metoda jest maksymalnie pionierska :)
Ostrzeżenie: nie mieszajmy tkanin bawełnianych z innymi. Lny czy tkaniny sztuczne mogą inaczej reagowac po praniu, mieć inną kurczliwość i nasza praca może ulec zniszczeniu. Nie sugeruję również mieszania takin dekatyzowanych z niedekatyzowanymi z tych samych względów, chociaż ta akurat zasadę bezczelnie sama łamię :) I nic.
Zaczynamy.
Potrzebne nam będą dwa wzorniki, czyli kształtki z cienkiego kartonu. Jedna mniejsza, do papierowych muszelek, druga większa, do materiałowych. Różnica wielkości pomiędzy nimi jest to szerokość szwu, czyli 1/4 cala (ok. 0,6 cm). Można ten zapas uczynić większym, to w niczym nie zaszkodzi.  W sieci są dostępne wzory, łatwo sobie pobrać, wydrukować czy przerysować. Ja swoje odrysowałam z jednej z moich bezcennych książek.
Najpierw przygotowujemy zapas papierków, pamiętając o precyzji:


Potem materiały:
Uwaga! na powyższym zdjęciu nie jest zachowany kierunek nitki prostej, a powinien być. Muszelka powinna stać na swojej nóżce idealnie wzdłuż nitki, dzięki temu później, po licznych praniach nie będzie się marszczyć  i naciągać, a to bardzo ważne. Potem kroimy: ja robię to pojedynczo, ale sądzę, że można spiąć szpilką kilka warstw i kroić na przykład trzy na raz.

I zaczynamy pierwszy krok szyciowy: układamy papierowy podkład na środku tkaniny na jej lewej stronie, zachowując odległość od krawędzi na szerokość szwu. Starannie wyrównujemy i przypinamy szpilką. Następnie rozpoczynamy fastrygę: igłę wbijamy w muszelkę od strony tkaniny przekłuwamy się przez papier i zagięty brzeżek materiału.

Następnie prowadzimy drobniutkie fastrygowe szwy wzdłuż brzegu materiału na czaszy muszelki:

Do mniej więcej 0,5 cm przed końcem brzegu, po czym znów wkłuwamy się w papier:

A potem zaciągamy ostrożnie nitkę, dzięki czemu przymarszczony brzeg ładnie zawija się wzdłuż krawędzi czaszy


Potem zaciągamy całkowicie nitkę, dzięki czemu materiał przylega gładko:

A ponieważ przymocowany jest do papieru tylko szpilką i dwoma szwami, przyfastrygowujemy grubszą fastrygą wzdłuż półokrągłej krawędzi:

I muszelka  - nasza pierwsza - gotowa :)


Teraz jeszcze odpowiednia ilość powtórzeń i układamy sobie kilka na próbę, co mocno podbudowuje motywację :)




W następnym odcinku: jak to ze sobą połączyć?















niedziela, 17 marca 2013

Dzień z szycia

Dziś tylko mała zapowiedź, bo wzięło mnie na coś nowego.
No i chyba dostaniecie w bonusie kursik szycia muszelek. Musze się podzielić tą sztuką, bo pęknę :)

Wiem, że miały być sześciokąty, moja droga K., ale muszelki są o tyle ładniejsze :)

środa, 13 marca 2013

Rozdwojenie osobowowści :)

A dlaczego nie?
Jestem kobietą, oprócz pasji do szycia, dziergania i lalek mam też pasje urodowe. Poświęciłam im osobny blog, na który zapraszam:
http://kosmetykimaroccanmint.blogspot.com
Tu oczywiście będą jeszcze recenzje związane z HexxBoxem, ale inne kosmetyczne sprawy - tam :)

poniedziałek, 11 marca 2013

Entliczek, pętliczek, jaglany krupniczek

A po krupniczku jabłuszek koszyczek :)
No, niezupełnie. Po krupniku ugotowanym na jutro do pracy piekę soczewicowy pasztet. To eksperyment, ale nie jem wędlin, z rzadka mięso, a po ser nie chciało mi się w ten śniegowo - błotny dzień wychodzić. I coś tam trzeba było na śniadanie wymyślić, bo i płatki owsiane "wyszły" :)
Na surowo wygląda tak -


Co z niego wyrośnie, zobaczymy.
A na osłodę zostawiam wam nasze muszelki :)



niedziela, 10 marca 2013

Z wizytą w akwarium i drogerii :)


Przez kilka dni była u nas moja Siostra. Niezmiernie żałuję, że nie mieszkamy w tym samym mieście - w ogóle to całe moje rodzeństwo się porozpełzało po świecie. Najbliższy brat - jedź 225 kilometrów na zachód, potem skręć w lewo :)
W każdym razie plan zajęć był bardzo urozmaicony. Przy każdej wizycie Zuza musi odrobić swoją działkę sześciokątowoą, co sprawiło, że jeden wieczór poświęciłyśmy na spokojne szycie, podczas gdy kapitan Kirk wraz z Łapiduchem i Mr. Spockiem bohatersko ratowali galaktykę gdzieś w tle.
Oczywiście były długie rozmowy przy herbacie i winie, wspólne pieczenie ciasta (ratowanie galaktyki przy pieczeniu ciasta to pikuś, panie Spock).
Wyprawiliśmy się również do gdyńskiego Akwarium i do... Drogerii Hebe :) Tak jest. Na babskie łowy.
Ale po porządku, najpierw ryby :)
w Akwarium wiele się zmieniło od mojej ostatniej tam wizyty, czyli przez jakieś trzy lata. Nadal co prawda jest oldskulowa diorama z plastiku przedstawiająca dno Bałtyku (szkaradna, powinni mieć już prezentację multimedialną, film - w końcu jest sala kinowa - a nie malowany styropian i wypchanego dorsza),
jednak same rybie ekspozycje są o wiele ładniejsze i dopracowane. W większości :)
Zdjęć nie wolno robić z lampą, a mój aparat to taka mała "małpka", więc na ogół nie wyszły dobrze. Ale kilka nadaje się do pokazania. Niektóre będą z z sieci, wtedy zaznaczam źródło.
No, dobra - wszystkie ryby na stanowiska, wchodzimy :)

Najpierw ta makieta -  tu wypchany wielki dorsz, on się nie zmienił :)
(zdjęcie makiety stąd: http://www.trivago.pl/gdynia-86491/zoo-akwarium/akwarium-gdynskie-814706/foto-i5874166)

Potem sobie chodziliśmy z wielkim oczami, oglądając szczególnie wielkie ryby, takie jak ten strzępiel Epinephelus lanceolatus . Ten to mnie zawsze zaskakuje: oto rybka wielkości kilkuletniego dziecka, w warunkach naturalnych dorastająca do ponad pół tony! Zauważcie - strzępiele tego gatunku znają trendy w modzie, maja bardzo gustowne przybranie w panterkę :) Pierwsze zdjęcie moje.



 (źródło - http://www.akwa-mania.mud.pl/wystawy/gdynia12/gdynia12.html)

Są też ryby po prostu piękne - jak te seleny. Nie mogłam się od nich oderwać, były cudne na żywo! A że ich zbiornik jest przy wejściu do sali, to zrobiłam korek :) Mogłabym mieć wełenkę w tym kolorze!



Skrzydlice też były piękne - tym specjalnym, niebezpiecznym rodzajem piękna. Trochę zanadto się ruszały.


Potem koniki morskie. Kilka gatunków mieszka sobie w jednym zbiorniku, ale zdjęcia wcale mi się nie udały :( Na jedynym przyzwoitym konik nie ma podwiniętego ogonka.


Koło zbiornika węgorzy elektrycznych stał sobie natomiast trójgłowy smok. Tak, serio. Pewnie podziwiał węgorze. One z kolei, z racji słabego wzroku stale miały pyski przy szybie i się uśmiechały. Elektryzująco.



Oczywiście zdjęcia rybek z raf koralowych wyszły najlepiej, bo te zbiorniki są dobrze doświetlone. Szczególnie lubię żółte ryby, nie wiem czemu.






W Akwarium są też piranie, anakondy i jedna bardzo smutna krokodylica. I dwa szpetne żółwie. I trochę jesiotrów (sądzę, że smacznych). Piranie wyszły słabo, bo nie chciały przestać pływać :) zatem zdjęć nie umieszczam.




 Jak zawsze miałam lekki niedosyt, bo akwaria lubię, miałam w domu rodzinnym choćby małe i nawet raz w prezencie urodzinowym od Mamy dostałam dwa bardzo ładne kardynałki, śliczne rybki z czerwonymi ogonami.

Nasza dalsza wyprawa wiodła do drogerii Hebe. Oj, mój Mąż wykazał się nadludzką cierpliwością, za to Zuza i ja okupowałyśmy półki. Kupiłyśmy co następuje, do późniejszego podziału łupów: jeden puder, jeden podkład, jeden korektor, jeden lakier, jeden błyszczyk i jedną odżywkę do paznokci :) Wszystko polskiej marki Bell, do której mam sentyment, a która była uprzejmie promowana cenowo tego dnia. Moja próba przejścia na azjatycką pielęgnację na razie jest zawieszona, bo od miesiąca czekam na piankę do oczyszczania, o której pisałam (pewnie celnicy w urzędzie myją sobie nią ręce) - co mnie drażni!, a ponadto kończy mi się mój krem BB i coś muszę mieć na czas oczekiwania na nowy.
No. Fajnie było postać z siostrą pod szafą pełną kolorów :)

środa, 6 marca 2013

HexxBOX – Poznaj i testuj z 1001pasji

          Biorę udział w akcji jednej z urodowych blogerek, która to akcja nosi tytuł "Poznaj i testuj z 1001 pasji". Hexanna dla wybranych spośród zgłoszeń Czytelniczek przygotowała zestawy kosmetyczne do wypróbowania. Moja paka dotarła wczoraj wieczorem, ale było za ciemno na robienie zdjęć. W środku za to znalazłam coś, co mnie rozśmieszyło i skusiło do pokazania takiego oto zdjęcia:

Wiesz co, Lis - te kalosze chyba niezbyt nadają się na deszcz...
:)
A w paczce było to:

           Niestety, na chwilę obecną nie mogę się wypowiedzieć na temat walorów zapachowych tych kosmetyków - mam przeogromny katar, czuję tylko zapach tego małego mydełka, na tyle intensywny, że dostaje mi się niemal do zatok.
Produkty te pochodzą od szkockiej firmy Scottish Fine Soaps, mają 40 lub 50 ml objętości (takie warianty podróżne, rzekłabym) i na ile orientuję się w składach, są bardzo proste. Na razie nie widzę nic, co usprawiedliwiałoby dość wysokie ceny produktów pełnowymiarowych. Ale jeszcze nie próbowałam, więc na razie sza! Z drugiej jednak strony - skoro zawsze powtarzam, że szampon ma myć, to po co doszukuję się tuzina składników pielęgnacyjnych w składzie?
Tu link do polskiego dystrybutora - klik!
Kosmetyki nie są testowane na zwierzętach - popieram i  zawsze wybieram takie, które nie są na czarnej liście cierpienia. Nie zawierają - na pierwszy rzut oka - bardzo agresywnych konserwantów. Z przyjemnością wypróbuję i dam Wam znać.