sobota, 12 września 2015

Agafia Jermakowa, Syberia

Kosmetykowe blogerki, włoso - i ekomaniaczki wałkowały w blogosferze temat rosyjskich kosmetyków już tak dawno, że nikt o tym nie pamięta :) A ja dopiero zaczynam!
W każdym razie, jak zawsze pomógł przypadek, dzięki któremu przeczytałam na blogu pewnej gdańszczanki, że niedaleko mnie jest mały kiosk oferujący kosmetyki Pervoe Reshenie. A że po drożdżowej masce Babki Agafii odczuwałam pewien niedosyt, wyprawiłam się do tego kiosku wczoraj przed pracą :)
Babuszkę Agafię poznacie z obrazka na logo marki. O, proszę - zacna starsza dama, budząca zaufanie, pewnie zna się na swojej robocie :)


Kwota gotówki, jaka przy sobie dysponowałam, nie pozwoliła mi zaszaleć. Nie kupiłam serum do twarzy, chociaż chciałam; nie kupiłam czarnego mydła węglowego, bo go w ogólności nie było ;), a także nie kupiłam szamponu, bo jeszcze mam morelowy z Alterry.
Ale za to kupiłam balsam do włosów i saszetkę peelingu do ciała. Tu też zagadkowa historia, bo chciałam kamczacki, a z niewiadomego powodu poprosiłam o ziołowy. Dystrakcja całkowita.


Mierząca 600 ml pojemności butla zawiera w sobie balsam Regenerujący nr 2 na brzozowym propolisie. Kosztowała mnie 18,99 zł i uważam te pieniądze już po pierwszym użyciu za trafnie wydane. Włosy są miękkie i lekkie, gładkie i przyjemne w dotyku. Balsam został przez nie po prostu "wypity", prawie nie było co spłukiwać! Skład jest imponujący, pojemność takoż, dam wam więc po zużyciu całej butli znać, czy pierwsze wrażenie było słuszne i czy utrzymało się w trakcie stosowania.

Rzecz druga, zapakowana w dość śmieszna saszetkę z zakręcanym korkiem, to peeling ziołowy. Jego działanie opiera się częściowo na mielonych ziołach, a częściowo na polietylenowych granulkach, jednak dla mojej skóry, nawykłej do domowego kawowego zdzieraka, ten kosmetyk był po prostu za delikatny! Ot, żel do mycia po prostu, ładnie pachnący i glutkowaty w dotyku.
Zdecydowanie wykreślam z orbity zainteresowań :)

A teraz czekam na dostawę Mydła Północnego z Natura Siberica tegoż samego producenta.
Wklejam wam filmik o tym mydle. Zauważcie przy tym, jak ładna i jak zabawna jest reklamowa modelka :)













poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Czerwony krem z pieczonych warzyw.


Bardzo zacna zupa, chociaż mocno jesienna, ale jak tu przejść obok cudownego bogactwa warzyw
i owoców?! Kiedy wszystkie te śliwki, cukinie, jabłka po prostu wołają "zjedz mnie!" :)



Zupa powstała z inspiracji kremami Jadłonomii. Właściwie połączyłam dwa przepisy, ustaliwszy pierwej co mam w lodówce, i że za nic w świecie nie wychodzę z domu :)
Udział wzięli:
* wielki strąk papryki, który zaczął się marszczyć w lodówce, więc był na niego czas
* cztery podłużne pomidory, superorganiczne, bo z warzywnika Znajomego :)
* dwie duże marchewki, jak wyżej
* dwa grube ząbki czosnku
* kostka wegańskiego bulionu, bo nie mam już ani kropli ugotowanego, ani zamrożonego własnego wywaru warzywnego (bulion bez soli, ale z ekstraktem z drożdży, bardzo awaryjny)
* sól, papryka wędzona, papryka słodka i chili albo co tam lubimy i nam smakuje
* łyżka oleju do smażenia
* kiełki i groszki ptysiowe do podania, chociaż oprószona albo wędzoną papryką albo wiórkami parmezanu też będzie wspaniała. Ale kiełki są ładne, pikantne, chrupkie i takie... rozczulające :)

Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni z termoobiegiem. Warzywa sprawiłam i rozłożyłam na blasze na papierze do pieczenia - pomidory i paprykę skórkami do dołu., a marchewki poprzekrajałam wzdłuż
i wszerz, żeby się piekły w miarę równo, bo były naprawdę spore. Piekłam 50 minut, planując w tym czasie, co tam w trakcie wrześniowego urlopu będę pakować do słoików :)
Po upieczeniu ostrożnie wrzuciłam papryki do plastikowego woreczka i zakręciłam. Rozgrzałam łyżkę oleju w rondlu, wrzuciłam nań marchewki, pomidory które jednak oskórowałam (chociaż Marta z Jadłonomii powiada, że można ten etap opuścić. Moje pomidory pochodziły jednak chyba od pancerników i miały grubą skórkę). Wydusiłam też z łupinek upieczony czosnek i sparzyłam się
w palucha. Uszanowanie!
Wrzuciłam do smażących się warzyw kostkę bulionu, wlałam wodę tak, by przykryła wszystkie warzywa, zamieszałam, nakryłam i się pomału gotowało, a ja w tym czasie oskórowałam paprykę. Całkiem dobrze odlazła z niej skóra, pomijając zafarbowanie paznokci na pomarańczowo :) Dodałam paprykę do gara i gotowałam dalej około pół godziny. Posmakowałam, przyprawiłam mocniej. Eksperymentalnie wsypałam łyżeczkę "czerwonej czubricy" - mieszanki kupionej ostatnio. Ładnie pachnie, trochę szczypie w język, będzie dobra do fasoli.
Potem żyrafka rozmiksowała mi to na ładny krem, który widzicie na zdjęciu.
Był przepyszny. Słodkawy, intensywny.
Uwagi? Mam trzy:
1. Kupić szczypce kuchenne :) do szczypania Męża i podnoszenia pieczonych warzyw z blachy. Upieczona papryka jest taka... ślimakowata i bez życia :)
2. Porcja wyszła dramatycznie mała: dwie miseczki plus porcja na jutro do pracy.
3. Sądzę, że można ten krem zapasteryzować. W takich słoiczkach o pojemności "coś bym zjadła" albo "na jutro do pracy". Wezmę to pod uwagę, bo rozgrzewanie piekarnika dla dwóch marchewek i kilku pomidorów nie jest ekonomiczne.
To co, skusicie się? :)

piątek, 28 sierpnia 2015

Zielona strona mocy.

Ten dzień skradał się powoli, od wielu lat. Właściwie wpełzał pomaleńku, wycofywał się i znów zdobywał przyczółki. Aż wreszcie nadszedł, minął i... 
Zrezygnowałam już całkowicie z jedzenia mięsa. Z przyczyn światopoglądowych, etycznych, ekologicznych. 
Od dawna jadłam mięso okazjonalnie. Och, najchętniej właściwie z mięs to wybierałam mocny rosół. Ta rezygnacja zresztą przyszłaby szybciej, gdybym nie leniła się w gotowaniu dla dwóch osób, mięsnej i niemięsnej. W końcu jednak jakoś zebrałam się w sobie.
Dopóki nie uda mi się nauczyć bilansowania diety, nie zrezygnuję z jajek i nabiału.
Liczę na więcej energii, mniej słodyczy, więcej smaków.
A Lola, moja nowa kuchenna pomoc mi w tym dopomoże :)
Lola ma różne umiejętności, sieka, miksuje, ciśnie soki i mieli ziarenka. Jest szybka i mocna. 
To, co mozolnie musiałam miksować blenderem - żyrafką, teraz robi w jedną chwilkę. 
Koktajl jaglany na śniadanie, sok ze Shreka na podwieczorek - jestem urzeczona.



wtorek, 25 sierpnia 2015

Pęczak. Arborio. Czerwona soczewica. Poddałam się.

Panie i Panowie, uległam. Wraz z zejściem mojego nieodżałowanego czytnika elektroksiążek i wczorajszym ugotowaniem się karty graficznej w laptopie poddałam się presji i będę mieć smartfona. Cóż, moja nieszczęsna prawie sześcioletnia Nokia też już bardzo szwankuje i wyczynia ucieszne harce, w rodzaju samoczynnej zmiany dzwonka w trakcie dzwonienia, utraty wszelkich danych z karty pamięci na trzy dni i cudownego ich odzyskania... Czasem myślę sobie, że mała SI zamieszkująca mój telefon trochę się zdegenerowała i ma jakby... nie po kolei w bitach.
Żal mi będzie bardzo, bo ja się szalenie przywiązuję do posiadanych rzeczy, naprawiam jeśli to możliwe i opłacalne, i hołubię.
No, ale co mają z przyszłym smartfonem mają kasza i ryż? W sumie nic, tylko tyle, że łatwo będzie z listami zakupów, do tej pory pieczołowicie gryzmolonymi po upychanych w portfelu skrawkach. Że zdjęcia na bloga będą częściej, skoro nie trzeba będzie taszczyć aparatu.
I będzie może łatwiej się na "fejsbuniu"ze swoim coraz kompletniejszym wegetarianizmem lansować :p
Z w nagrodę za to, że przebrnęliście przez moje samochwalstwo, to proszę po bułeczce. To wyjątkowy wypiek, w początkowej fazie najlepiej nadający się na demonstracje lub ustawki. Złamania kości, podbicie oka i masowe wybijanie szyb jednym celnym rzutem gwarantowane.
Za to następnego dnia bułki były po prostu wyborne :)
Upiekłam je właściwie ze zmęczenia po pracy. Ciasto zrobiłam z mąki żytniej razowej, pszennej graham i pszennej białej, suchych drożdży, kilku łyżek oleju i łyżki naturalnego jogurtu, żeby weszły do ciasta bakterie mlecznego zakwasu. Ciasto wyrobiłam ręcznie pozbywając się złych emocji, podzieliłam na bułeczki i po uformowaniu wsadziłam na noc do lodówki. Rano poszły do pieca i... mniam. Ciepłe (dość twarde) bułki, Mariuszowa konfitura z czarnej porzeczki i pyszna kawa - śniadanie godne raju :)