czwartek, 31 maja 2012

Ogród Julii i Pączek Róży. I lawenda

Zaczęłam szyć 19 marca, zakończyłam 26 maja. Tempo zatem nie jest oszałamiające, jak na wyrób o ostatecznych wymiarach 88 x 100 centymetrów. Patchwork wyszedł mniejszy niż w założeniu, ale nadal nadaje się dla małego, półtorarocznego dziecka - jako lekkie okrycie, pledzik do wózka, na piknik na trawie. Jestem zeń naprawdę rada - nie ma w nim ani jednego maszynowego szwu: szycie, pikowanie, lamówka - wszystko wykonane ręcznie. A dziecko - moja Chrzestna Córka - będzie mogła niedługo osobiście wypróbować jakość tego rękodzieła. Akurat na dzień Dziecka prezent :)
Nie mam natomiast dobrych zdjęć - dziś w domu światło nie sprzyja, a do parku nie pojadę, bo zaraz najprawdopodobniej lunie.
Najpierw wierzch po wszyciu wszystkich sześciokątów, pół- i ćwierćsześciokątów:

I całość, sfotografowana w resztkach słońca:  za przeproszeniem i uczciwszy uszy, g... widać :) Mam wrażenie, że nowy blogger bardzo pogarsza jakość wstawianych zdjęć?

Ale skoro już raz zaczęłam szyć...
Teraz będzie rzecz nieco mniejsza w zamierzeniu, a jak wyjdzie, to się okaże. Mogłabym to wprawdzie dokładnie obliczyć, znając długość boku pojedynczego sześciokąta, ale to obdziera z magii szycia :) A poza tym jak zawsze szyję z tkanin i nowych i używanych, a podstawą jest kawałek różowej tkaniny z sh, zatem nie do dokupienia.
Zatytułowałam rzecz "Pączek róży", bo ładnie przekłada się na język angielski, a ja zamierzam spróbować sprzedaży na Etsy. Znów będzie to kołderka dziecięca, ale bardziej niemowlacza... hm, niemowlęca?
Kolory:



I nadzór techniczny na koniec :)


***
A teraz coś z zupełnie innej beczki, jak mawiali moi ulubieni komicy MP.
W dniu wczorajszym drogą kupna weszłam w posiadanie trzech sadzonek lawendy odmiany Blue Scent, jednej bazylii, jednej mięty zielonej, jednego oregano i jednego rozmarynu. W sobotę odbiorę zamówioną kolendrę i jeszcze trzy lawendy, jak dojadą. Zrobię zdjęcia, jak już będę miała wszystko :)
Wolałam wprawdzie lawendę Blue Dwarf, karłową i lepszą do uprawy w skrzynkach, ale nie mogę grymasić. Jak się okazuje, w szkółce były i tak tylko trzy krzaczki...

wtorek, 24 kwietnia 2012

O nauczaniu

Wydawało mi się, że pojadłam wszelkie rozumy, przemawiając co miesiąc do setki lub więcej kobiet. Cóż zatem piętnastka pań podczas patchworkowych warsztatów, których prowadzenie mi zaproponowano?
Na szczęście nie zblamowałam się, mam w końcu co nieco do powiedzenia o patchworku po tylu latach przygody z nim, a Słuchaczki były uważne, zainteresowane i bardzo miłe.
I bardzo, bardzo kobiece :)
Czasu nie było wcale tak wiele, a i ja źle obliczyłam proporcję umiejętności moich do umiejętności uczennic. Odkryłam jednak, że mogłabym to robić częściej, naprawdę. I będę niewymownie rada, gdy chociaż jedna z nich zechce szyć, nie zdoła się uwolnić od łatkowego czaru. To mnie w zupełności zadowoli :)
A cośmy szyły? Sześciokąty, rzecz jasna. Najmniej skomplikowane, zajmujące przez to nie tak wiele czasu. Ale - gwoli sprawiedliwości - o innych technikach - paper piecing, tradycyjnych blokach - też opowiedziałam.
Jesteście ze mnie dumne?

poniedziałek, 19 marca 2012

Sześciokąty

Znowu. Ta forma geometryczna mnie urzekła i inne rodzaj patchworku jakoś odeszły na razie do pudła z maszyną do szycia. Kurzą się tam, nie ukrywam. Ręczne szycie jest bardzo satysfakcjonujące. W dodatku pozwala na poczucie pełnego zetknięcia się z tworzywem. Co jak co, ale ze szmatami mam dobry kontakt ^^
W każdym razie, przy okazji ostatniej bezsenności zaczęłam w myślach robić przegląd mojego szmacianego inwentarza. Mam tych szmatek trochę, więc była już późna noc, gdy doszłam do "czerwonej tkaniny w małe białe serduszka" i "białej tkaniny w małe czerwone serduszka". Jakoś przy tej okazji przypomniałam sobie białą bawełenkę w czerwone grochy i potem to już była lawina pomysłów. Ustaliwszy sama ze sobą, że chcę uszyć dziecięcy pledzik z sześciokątów, wreszcie zasnęłam.
I oto są. Wczoraj rozmnożyły się wspaniale: mam 42 czerwone sześciokąty, 72 białe i... 23 niebieskie. Niestety, moje skażone poczucie kolorów zmusiło mnie do dodania tych niebieskich akcentów. Mariusz zapytany o opinię na temat tych niebieskości powiedział tylko nostalgicznym tonem "To była dobra koszula.", toteż jestem zdana wyłącznie na swoje w tej kwestii zdanie.
Przyczepiam je teraz pilnie do bazowych papierków, których muszę jeszcze trochę naszatkować. Przy okazji raczę się w myślach wyobrażeniem tych pierwszych sześciokątowych patchworków angielskich, szytych na bazie reklamowych okólników, gazet i starych listów. Czasem takie się trafiają znawcom, a wówczas można sobie zrobić heksagonalne puzzle i poczytać, co tam w roku 187... w życiu szyjącej dany patchwork się zdarzyło. Moje są białe, ze zwykłego biurowego papieru, ale i tak spełniają swoją rolę.
Oczywiście rzecz zaczyna się trywialnie: krajamy.
My krajamy, a tymczasem licho nie śpi... tylko udaje :)
Potem mamy to:

I plan na ułożenie:
Taki jest zamysł. Kwadratowy pled z siedmioma takimi rozetkami ułożonymi w kółeczko. Sześciokąty są tym razem dość duże - mają 4 cm długości boku (poprzednie - 2,5 cm), ale cała robota ma mieć wymiar 120 na 120 cm... w zamiarze. Ale pewnie się rozhulam, jak się znam.
Przy okazji pozbierałam do jednego pudełka moje naparstki i sama się zdziwiłam:
Nie ma tu niestety Jej Wysokości Królowej Anglii, ponieważ się stłukła przez kota; nie ma też porcelanowego naparstka z cieniusieńkiej porcelany, idealnie na mnie pasującego, ponieważ to ja go stłukłam. Ale te stanowią miły zbiorek, z tendencją do rozszerzania się. Łoś ze Szwecji dotarł dzięki mojej Koleżance :*; krakowski dostałam od moich Pracowników (naprawdę); łowicki od Przyjaciółki. A miłą damę, pouczającą "make-do and mend" z Imperial War Museum kupiłam sobie na allegro i wcale dobrze leży :)
Jest też zabawny metalowy naparstek od Taty albo Mamy, głoszący "Eat bermaline bread", za chudy na mój palec, niestety.
***
A teraz weźcie sobie po kawałku czekoladowo- waniliowej babeczki i szyjcie ze mną :)

niedziela, 18 marca 2012

Ku pamięci

Tylko wrzucam link, żeby nie zapomnieć:
http://mojewypieki.blox.pl/2012/02/Babeczki-czekoladowe-z-kremem-mocno-czekoladowym.html
Bloga Doroty uwielbiam, a te babeczki spełniają moje wygórowane oczekiwania odnośnie czekolady. Ale zawsze gdzieś posieję przepis i potem przeglądam "wypiekowego" bloga z prawdziwymi wypiekami na policzkach zanim go znajdę :)
Dziś w piekarniku siedzi marmurkowa babka, taka bardzo szybka i prosta. Taką miałam ochotę na coś słodkiego...

sobota, 17 marca 2012

Fioletowy konik morski, katar i kilka spostrzeżeń z pociągu TLK.

Nie tak dawno jechałam do domu mojej Mamy pociągiem. Lubię jazdę pociągiem bardzo, szczególnie kiedy jadę sama (a Mariusz z racji pracy nie pojechał tym razem). W stronę "do" siedziałam w przedziale z bardzo szczególnym towarzystwem; jeśli to przekrój naszego społeczeństwa, to ho, ho...
Po mojej lewej dwudziestoparoletni mężczyzna długo i czule rozmawiał z kochanką. Pytał ją co jadła na śniadanie, jak jej się spało,  itd. Potem odebrał telefon od żony chyba i tłumaczył, że dzwonił do koleżanki ze studiów prosić, by wpisała go na listę na wykładzie. Na który, jak można było domyślić się z wcześniejszej rozmowy, bynajmniej się nie wybierał ^^
Po mojej prawicy zasiadł młody mężczyzna o przepięknych paznokciach. Miał je długie, opiłowane w migdałki i wypolerowane. Wdzięczył się gadając przez telefon w sposób nie pozwalający na mylną identyfikację i miał świetny wisiorek z sową, bardzo azjatycki. No i co za gestykulacja :)
Para siedząca przy drzwiach  naprzeciwko siebie przyciągała uwagę również. To znaczy Ona - bo On mało co mówił. Za to ta niewiasta, Panie zmiłuj się - gadała nieustannie wysokim zdziwionym tonem. "O, popatrz, tam drzewka wyrosły nad rzeczką, dlaczego one tam wyrosły? Jak to? Same tak wyrosły nad tą rzeczką, no popatrz...  A tu zobacz, albatrosy... nie, kaczki, gęsi... nie, co mówisz? Acha, łabędzie, no tak, łabędzie... A dlaczego ten most tu stoi?" - i tak dalej, aż w końcu uśpiła się sama gadaniem w okolicy Koszalina.
Facet siedzący na przeciwko mnie nie mówił nic. Czytał "Mein Kampf".
Zapewniam Was, że wśród tej niezmiernej różnorodności typów ludzkich czułam, że z moimi drutami do dziergania jestem uważana za największego freaka w przedziale :) ^^
W drodze powrotnej siadłam w wagonie "lotniczym". Ponieważ też robiłam na drutach, rozmaite osoby rzucały mi takie spojrzenia pełne urazy i wzgardy, jakbym co najmniej publicznie dłubała w nosie czy uszach. Nie przejęłam się specjalnie, bo dziergałam sobie to:

Jestem w połowie konikowego brzuszka, ogonek wyszedł ładnie bardzo, toteż jestem dobrej myśli. Rzecz jasna jedna rękawiczka to dopiero połowa sukcesu, ale dzierganie w okrążeniach podoba mi się.

Tym razem lewa strona nie jest tak ładna jak w próbnym tunelu. Zadziwił mnie fakt, że gorzej radzę sobie z włóczką z naturalnym włókien. Akryl - nieelastyczny, sztywny i troszeczkę szorstki, układał się jednak łatwiej w robocie. Pomarańczowe merino produkcji Schachenmayr Nomotta jest rozciągliwe, gładkie i śliskie, rozwarstwia się tez po drutem, co mnie złości. Fioletowa wełenka - Onda Schewe - jest łatwiejsza w obróbce. Ale zapomniałam w niektórych miejscach, tam gdzie jest więcej niż cztery oczka jednego koloru, przekrzyżować nitki i na przykład przy kciuku mam w środku luźną fioletową pętelkę, która będzie denerwowała przy zakładaniu rękawiczki. Podszyję ją może?


Przy robocie posiłkuję się często filmami na YT o dzierganiu techniką Fair Isle. Pomysł z podawaniem dwóch kolorów włóczki dwiema rękami przysposobiłam do własnego użytku, ale jeszcze nie rozgryzłam, po co się na koniec taki fairislowy wyrób przecina. Oświećcie mnie :)